Forum www.slawnaczworka.fora.pl Strona Główna
 
 FAQFAQ   FAQSzukaj   FAQUżytkownicy   FAQGrupy  GalerieGalerie   FAQRejestracja   FAQProfil   FAQZaloguj 
FAQZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   
Fixing a hole
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.slawnaczworka.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
LittleKoala
The Night Before


Dołączył: 19 Sie 2010
Posty: 2293
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:35, 10 Lut 2012    Temat postu:

UWAGA: Czas akcji się zmienił. Miałam problemy z wydarzeniami, więc przyjmijmy, że akcja rozgrywa się nie w 65, a w 66 roku. Przepraszam za utrudnienie. Tym razem bardziej opisowo, za co bardzo przepraszam, bo sama nie przepadam za zawiłymi wypocinami godnymi Elizy Orzeszkowej, ale po prostu trudno jest za pomocą dialogów opisać dzień z życia jednej samotnej osoby. Miałam to, co prawda wstawić wczoraj, ale się okazało, że połowa rzeczy się nie zgadza, a dzisiaj nie było mnie w domu praktycznie przez cały dzień, więc... Nie do końca tak jak chciałam, myślałam nad tym rozdziałem tak długo, że w końcu mi się znudził, więc proszę, bądźcie wyrozumiałe.

CHAPTER III
Było około godziny dziesiątej kiedy McCartney zerwał się z kanapy w salonie obudzony ostrym bólem głowy towarzyszącym mu niemal każdego poranka. Natychmiast udał się do kuchni, w której jednak, mimo uporu w szukaniu, nie znalazł ani jednej butelki alkoholu. Wszedł po schodach do niewielkiej sypialni, na której umeblowanie składało się łóżko i szesnaście kartonów z najróżniejszymi rzeczami, które, postawione tam rok wcześniej, w momencie zakupu domu, w dalszym ciągu tkwiły w miejscu obrastając kurzem i pajęczynami. Paul zniecierpliwionym krokiem zbliżył się do małego, jednoosobowego łóżka i podniósł jego materac. Na metalowej siatce leżała duża butelka wypełniona przezroczystym płynem, którą chwycił i odkręcił z zamiarem wypicia wysokoprocentowej zawartości. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że nie skończy się na jednym łyku, którego, wydawało mu się, w tym momencie potrzebował, że będzie musiał opróżnić całą półlitrówkę i to prawdopodobnie nie jedną, żeby stłumić niezwykle silny ból głowy. Po krótkiej chwili namysłu zakręcił szklaną butelkę i postawił ją na podłodze obok łóżka. Dolegliwości związane z bólem głowy wyleczył innym sprawdzonym sposobem – połykając podwójną zalecaną dawkę leku przeciwbólowego, później nakarmił Marthę resztkami wszelakich wędlin od tygodnia zalegającymi w lodówce i zabrał się za przygotowywanie domu do przyjścia Johna. Wszystkie puste butelki zebrał do wielkiego worka, który następnie został przez niego wrzucony do kosza przed domem. Potem przyszła kolej na zwykłe odkurzanie, co okazało się nie lada problemem, bo na niewycieranych od dłuższego czasu półkach zalegały hektary kurzu, które z kurzowych wyżyn przechodziły w kurzowe równiny, rozległe, niezbadane tereny, na których stopy nie postawił jeszcze żaden detergent. Poza tym dla porządnego efektu należało chociaż gdzieniegdzie zająć się podłogą, bo tony piasku naniesionego przez Marthę co rusz tarzającą się na dworze sprawiały, że nie można było przejść przez dom niezauważonym, nie będąc zdemaskowanym przez trzeszczący wszędzie piach. W końcu porządnej renowacji musiał poddać się sam McCartney goląc swoje zarośnięte policzki, biorąc długą, gorącą kąpiel, myjąc zęby i wybierając dla siebie świeże ubranie, nie pogniecione do granic możliwości od licznego upychania w szufladach łachmany, które można by uznać za origami. Wybrał schludny czarny garnitur, w który dotychczas dane mu było ubrać się jedynie dwa razy i koszulę w tym samym kolorze. Lekko wilgotne jeszcze włosy ułożył przed lustrem w możliwie jak najlepszy sposób. Spojrzał na zegarek, do przyjścia Lennona nadal brakowało mu półtorej godziny, ponownie udał się na górę, ponownie próbując przezwyciężyć chęć wypicia Smirnoffa kuszącego sporą ilością procentów, tak niezbędnych do polepszenia samopoczucia muzyka. Coś jednak tchnęło Paula, zszedł na dół, chwycił leżącą na biurku kopertę i wyszedł z domu wrzucając pełną butelkę wódki do kosza i zostawiając Marthę na straży jego dobytku.

***

Udawał, że kluczy gdzieś między gęstymi alejkami nie mogąc znaleźć drogi, ale było to tylko jedno z licznych kłamstw, którymi sam siebie próbował od jakiegoś czasu zwodzić. Drogę znał doskonale, potrafiłby ją znaleźć nawet z zawiązanymi oczami, nawet późną nocą, zawsze kierowała nim nie tyle pamięć, co instynkt. Bywał tu zbyt często, zbyt mocno przywiązał się do tego miejsca, żeby nie umieć się w nim odnaleźć. Już z daleka widział nieco skryty nagrobek, znacznie odsunięty od pozostałych, stojący samotnie pod drzewem obok niewielkiej ławeczki. Wyjął z kieszeni marynarki paczkę amerykańskich Kentów i wsadził jednego do ust przypalając go elegancką zapalniczką. Dopiero w dziennym świetle w pełni można było zaobserwować zmiany w wyglądzie tego jeszcze do niedawna promiennego ulubieńca Wielkiej Brytanii. Nieobcinane od dłuższego czasu włosy sięgały już sporo poniżej ramion, przekrwione i podkrążone oczy zdradzały brak jakiejkolwiek dbałości o własne zdrowie, liczne uzależnienia i niechęć do światła, twarz, niegdyś zadbana i roześmiana, a latem opalona nabrała ziemistego odcienia i stopniowo zapadała się zaprzeczając stwierdzeniu, jakoby jej właściciel odżywiał się prawidłowo, choć to można było wywnioskować także z faktu, że kiedyś wyśmienicie skrojony i nienagannie dopasowany garnitur wisiał na McCartneyu jak na wieszaku. Paul usiłował przeciągnąć palenie papierosa jak najdłużej, jednak w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że choć przebicie się przez filtr jest o wiele bardziej czasochłonne niż wypalenie pozostałej części papierosa, to nieuchronnie zbliżał się przez to do poparzenia sobie palców. Rzucił niedopałek na ziemię i przydepnął go wydmuchując z ust biały dym. Niepewnie ruszył w stronę ławki rozglądając się dookoła jak gdyby bał się, że w południe na cmentarzu znajdzie się ktoś, komu będzie się chciało śledzić upadłą gwiazdę muzyki. Poza kilkoma suchymi liśćmi na płycie nagrobnej nie znajdowało się właściwie nic. McCartney przystanął kilka metrów przed grobem. Nie wyglądał jakoś niezwykle okazale, poza niewielkich rozmiarów dwiema złotymi różyczkami, jedną większą, drugą mniejszą, wyrytymi u góry po prawej stronie tuż nad prostą czcionką napisanymi słowami:
,,Elisabeth Margaret McCartney ur. 23 grudnia 1943r. roku zm. 16 sierpnia 1965r. wraz z nienarodzoną Vivien
Bo jutro może padać, więc dziś podążają za słońcem.”
Paul zgarnął liście i przykucnął przed grobem kładąc na nim wyjętą z wewnętrznej kieszeni marynarki kopertę.
-Przepraszam, że nie bywałem tu zbyt często ostatnio – powiedział ze szczerą skruchą w głosie. – Myślałem, że może rzeczywiście lepiej mi zrobi oderwanie się od tego. Wiesz, że to już ponad rok? – z przygnębieniem w oku spojrzał na rosnącą nad grobem wierzbę. – Sam w to nie wierzę, gwiazdeczko – uśmiechnął się w ten przejmująco smutny sposób, w jaki ludzie uśmiechają się zwykle w beznadziejnych przypadkach. – Dlaczego mi to zrobiłaś? – spytał, a jego oczy rozbłysły napływającymi do nich łzami. Złożył pocałunek na wewnętrznej stronie dłoni, a następnie położył ją na płycie na znak pożegnania.

***
-Czyli jak w końcu? Wracasz do zespołu? – spytał, rozsiadłszy się na kanapie w mizernie urządzonym salonie McCartneya, Lennon. Rozejrzał się po pomieszczeniu, kiedy był tu ostatni raz w całym domu było zdecydowanie mniej czysto. Chociaż tyle zmieniło się na plus. Zastanawiał się czy to samo można było powiedzieć o właścicielu budynku.
-Nie w tym momencie – odparł, podtrzymujący wciąż swoją decyzję, Paul. Postawił na stole dwa kubki kawy, żaden z nich nie był nalany do pełna, wolał nie ryzykować, z trudem powstrzymywał mimowolne drżenie rąk, nie chciał dawać Johnowi pretekstu do kłótni.
-Kłopot w tym, ze innego terminu nie dostaniesz – poinformował go Lennon, nadal nie mogący nadziwić się zmianom, jakie przez ostatni rok zaszły nie tylko w wyglądzie, ale i w zachowaniu kolegi z zespołu. - George i Ringo już teraz kombinują coś na boku – wyjaśnił. McCartney nie mógł powiedzieć, że zupełnie go to nie obchodziło, bo bardzo często zastanawiał się nad powrotem do zespołu, miał nawet kilka gotowych piosenek, ale coś go blokowało przed podjęciem tej decyzji. Sam nie wiedział czy bardziej chodziło o wstyd jaki czuł przed wszystkimi tymi ludźmi, którzy zapamiętali go jako roześmianego młodzieńca o okrągłej twarzy czy o fakt, że ponowne włączenie się w życie publiczne wiązałoby się z trzymaniem w ryzach własnego zachowania, którego, co niepokoiło go już znacznie bardziej, nigdy nie był w stanie przewidzieć do końca.
-Nie mam ochoty, naprawdę, to nie jest dobry moment… - odrzekł, przemyślawszy wpierw wszystkie ,,za” i ,,przeciw”.
-Dobra, spójrzmy prawdzie w oczy, masz problem. – nie owijając w bawełnę oświadczył John. Nagle jego oczom znów ukazał się ten dumny i pewny siebie, nieomylny człowiek, za jakiego uważał się niegdyś Paul. McCartney wyprostował się i po chwili zastanowienia nad wyborem riposty wypalił:
-Tak. Głównie z Tobą.
-Jesteś alkoholikiem – tłumaczył dalej, udając, że nie usłyszał tej złośliwości, John.
-Mówi narkoman – po raz kolejny odbił piłeczkę Paul, chwytając swój kubek i wychylając z niego łyk kawy. Lennon myślał dłuższa chwilę nad tym, co odpowiedzieć na taki zarzut. Zaprzeczenie byłoby zwyczajnie śmieszne, aż tak głupi żeby w to uwierzyć McCartney nigdy nie będzie.
-Po mnie tego nie widać tak bardzo jak po tobie –stwierdził w końcu, co by nie mówić, zgodnie z prawdą. - Stary, jak ty wyglądasz? Jakby Cię wypuścili z pieprzonego obozu koncentracyjnego.
-Dzięki… - na twarzy McCartneya pojawił się cień cynicznego uśmiechu.
-Posłuchaj, znasz przecież możliwości Briana – mówił w dalszym ciągu Lennon. - Załatwimy to po cichu, nikt nawet nie będzie wiedział…
-Nie dam się wpakować do szpitala bez klamek! – natychmiast wrzasnął Paul. Choć bardziej niż wściekłością, jego reakcja była spowodowana strachem. Na samą myśl o odizolowaniu od wszystkich i wszystkiego co znał, od wszystkiego co mu pozostało, ogarniał go paraliż, a po plecach przechodził zimny dreszcz. Jego emocje, odczucia powoli stawały się wyraziste, prawdziwe – kolejny znak, że czym prędzej powinien się napić.
-Ja wiem, że się boisz… - Lennon nadal potrafił czytać w jego myślach, zupełnie jakby znowu byli nastolatkami, jakby nic się między nimi nie zmieniło.
-Wierz mi, w ciągu całego mojego życia nie byłem tak daleki od uczucia strachu – zapewnił Paul.
-Wiem, że czujesz się źle – kolejna rzecz, którą John wyczuwał u niego aż nazbyt dobrze.
-Nie czuję się źle, naprawdę – McCartney sprawiał wrażenie zdeprymowanego. Nie patrzył już w oczy swojemu rozmówcy, uciekał wzrokiem na boki jak gdyby bojąc się, że niechcący przyzna mu rację.
-Żadnemu z nas nie jest lekko – John objął go ramieniem. - Daj sobie pomóc – ostatnie zdanie nie zabrzmiało jak rozkaz, raczej jak prośba, w której sam pokładał swoje nadzieje. Paul podniósł w końcu wzrok, wbił go w oczy Lennona i zimnym, pozbawionym emocji tonem odparł:
-Nie potrzebuję pomocy.
-Ciężko Ci po tym wszystkim, rozumiem… - zapewnił przyjaciel.
-Nie, nic nie rozumiesz. – natychmiast zaprzeczył mu McCartney. - Nie masz pojęcia…
-Ja? – spytał John zaskoczony. – Ja nie mam pojęcia? –wydawał się wprost oburzony takim stwierdzeniem. - Byłem przy tym, nie pamiętasz? Byłem tam z Tobą.
-Nie pamiętam… - zrezygnowanym tonem odpowiedział Paul. - Już nie pamiętam.
Lennon prychnął w pogardzie dla jego hipokryzji. Pokręcił głową niedowierzając własnym uszom.
-Wiesz co, może rzeczywiście tracę czas – oświadczył w końcu. Podniósł się z kanapy i spojrzał na McCartneya. - Szkoda, wielka szkoda – dodał. Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Paul popędził do sypialni nie mogąc powstrzymać napływających nie wiadomo skąd do jego oczu łez. Z trudnością przełykał gorzki napój. Nie pamiętał? Pamiętał, aż nazbyt dobrze. Pamiętał z każdym szczegółem, każdą drobiną kurzu unoszącą się w powietrzu, każdym oddechem. Każda godzina, którą pamiętał, każda minuta była nie do zniesienia, podobnie jak palący jego przełyk alkohol, podobnie jak on kończąca się nie wiedzieć kiedy.
-Martha! – krzyknął, uświadomiwszy sobie, że od kilku minut próbuje pić z pustej już butelki. – Chodź tu piesku… - zawołał zachęcającym tonem.
Kiedy tylko zwierzę znalazło się w zasięgu jego wzroku do uszu McCartneya dotarło nerwowe warczenie. Niewiele myśląc, w odpowiedzi na to ostrzeżenie bezceremonialnie cisnął w Marthę pustą półlitrówką. Rozległ się trzask tłuczonego szkła. Zaraz potem Paul leżał na ziemi próbując zapomnieć o bolesnej rozmowie. On by nie pamiętał? Jak mógł nie pamiętać tej bezsennej letniej nocy?

***

-Nie, ta jest zupełnie płaska – Lennon wykrzywił twarz w niesmaku wskazując palcem jedną z dziewczyn w sierpniowym numerze ,,Playboya”. – ,,Z przodu deska, z tyłu deska – Jestem Tereska” Kup sobie okulary George – zganił przyjaciela siedzącego obok niego. Dwójka pozostałych beatlesów siedziała na podłodze garderoby z własnymi egzemplarzami czasopisma.
-I tak bym ją zaliczył – stwierdził Harrison.
-Ty zaliczyłbyś nawet April Ashley. – nie odrywając wzroku od magazynu skwitował jego wypowiedź Paul.
-Hej, buźkę ma ładną. – stanął w obronie modelki Ringo.
-Fiutka z pewnością też. – Lennon zaśmiał się ze swojego żartu.
-Panowie, strona dwunasta. – wydał rozkaz McCartney. Pokój wypełnił szelest przewracanych naprędce kartek, a zaraz potem gwizdy uznania.
-Paulie, trzeba ci to przyznać, masz gust. – pochwalił przyjaciela George śliniąc się na widok ponętnej blondyny, którą przedstawiało zdjęcie.
-Bo ja zawsze umiem wybrać te najlepsze – nieskromnie zgodził się z nim McCartney.
-Cóż, chyba niestety muszę to potwierdzić – udzielił się Lennon. – Liz ma takie - tu na wysokości własnej klatki piersiowej wykonał dość oczywisty gest – że mógłbym się między nimi udusić.
-Hej, to jest moja żona – przypomniał nieco ostrym tonem Paul, w głębi jednak zazdrosny komentarz Lennona uczynił go jeszcze bardziej zadowolonym i dumnym ze swojej wybranki.
-I na pewno będzie miała czym wykarmić wasze dziecko – rozmarzył się George.
-Nie mów, że Pattie czegoś brakuje. – odpowiedział mu McCartney.
-Poza zębem w górnej części szczęki. – mruknął Ringo, nie spodziewając, że urazi tym przyjaciela.
-Wygląda przez to… - zaczął mówić przejęty Harrison.
-…jak Bardotka, wiemy George. – dokończyli niemalże w tym samym momencie pozostali członkowie zespołu, którzy powyżej uszu mieli już jego nieustannych przechwałek.
-Aż tak często to mówię? – zdziwił się mężczyzna.
-Tak. – znów odpowiedział mu chór. W szemrzącym cicho radiu kończyła się właśnie kolejna audycja wiadomości:
-Policja apeluje o ostrożność na drogach, dziś po raz kolejny zdarzył się częściowo śmiertelny w skutkach wypadek z udziałem autobusu i ciężarówki. Tir wjechał w tylną cześć autobusu miażdżąc przy tym część pasażerów, a pozostałych raniąc…
-Znowu jakiś wypadek, niech to, ludzie w ogóle nie uważają. – skwitował zasłyszaną informację Paul. –Jak chcą się zabić, proszę bardzo, ale inni są zupełnie bez winy. I to jest właśnie nie tak na tym świecie. Gdyby to ode mnie zależało, pozabierałbym im wszystkim…
-Dobrze, prezydencie McCartney, zagłosujemy na pana na najbliższych wyborach. – spróbował uciszyć przyjaciela George. W tym momencie drzwi pokoju otworzyły się i do środka władował się Epstein, cały czerwony z wściekłości.
-Do jasnej cholery, program zaczyna się za kilka minut, co tu robicie?! - wrzasnął wyrywając gazety z ich rąk.
-Wybieramy prezydenta. – poinformował menadżera Ringo. Kolejny z serii żartów, których Epstein nie pojmował, i którym specjalnie się w tym momencie nie przejmował, bo miał inne sprawy na głowie.
-Spokojnie – dodał George.
-Wyluzuj – poparł go Johnny.
-JUŻ! – ryknął Epstein wskazując im ręką wyjście na korytarz. Drzwi pokoju zamknęły się za nimi z trzaskiem i jedyne, co było w nim słychać to cichy głos radia:
-Nieoficjalnie wiadomo, że wśród ofiar wypadku znajduje się ciężarna żona beatlesa, Paula McCartneya. Policja, która zabezpiecza teren odmawia jednak wszelkich komentarzy…
Czwórka przyjaciół zbiegła prędko po schodach, o mało z nich nie spadając i zdążyła pojawić się za odpowiednimi drzwiami dokładnie w momencie kiedy donośny głos Eda Sullivana ogłaszał:
-Panie i panowie, The Beatles.
Na sali podniósł się gwar i członkowie słynnego zespołu wkroczyli dumnym krokiem na scenę. W tym samym momencie ktoś inny podbiegł do rozwścieczonego Epsteina i poprosił go do telefonu.
-Halo! – odebrał, warknąwszy nieuprzejmie do nikomu nic nie wadzącej, zupełnie niewinnej słuchawki. – Nie, w tym momencie jest na antenie. Proszę podać numer, przekażę mu jak tylko będzie mógł oddzwonić… Co się stało? – nagle twarz Briana zrobiła się o kilka odcieni bledsza, a on sam zaczął wypowiadać się w o wiele mniej zdenerwowany sposób. - Wielkie nieba… Czy coś już wiadomo?

***

-A więc naprawdę wziąłeś ślub? – spytał jeden z reporterów kierując wzrok w stronę uśmiechniętej twarzy McCartneya. – Nie mogę w to uwierzyć – dodał szczerze zaskoczony. Czwórka chłopców z Liverpoolu natychmiast w przerwie między występami została otoczona chmarą fotoreporterów pragnących wykorzystać dosłownie każdą sekundę ich drugiego oficjalnego pobytu w Stanach Zjednoczonych. Paul na potwierdzenie słów reportera uniósł dłoń pokazując wszystkim zebranym błyszczącą w świetle fleszy złotą obrączkę.
-Będziesz to musiał przeboleć, przegapiłeś swoją szansę – odparł Lennon rozśmieszając amerykańską prasę.
-Chodzi mi o to, o czym mówiłeś do niedawna w wywiadach –wyjaśnił mężczyzna. - Twierdziłeś, że nie chcesz się żenić.
Teraz to McCartney zrobił niezwykle zdziwioną minę.
-Nigdy nic takiego nie mówiłem – zapewnił. Reporter zaczął grzebać gdzieś w swojej wypchanej najróżniejszymi czasopismami torbie. Po chwili szukania znalazł odpowiednią karteczkę.
-Mam tu na dowód wycinek z egzemplarza ,,Billboardu”, bodajże, chyba sprzed roku – powiedział, po czym przeczytał słowa McCartneya: ,,Nie zamierzam się na razie ustatkować, myślę, że to jeszcze nie mój czas”, czarno na białym Paul – po tych słowach przekazał wycinek George’owi, który zaczął czytać go z uwagą, nie przypominając sobie, by zespół udzielał ,,Billboardowi” jakiegokolwiek wywiadu, a już na pewno nie rok wstecz.
-Widzisz, i to jest po raz kolejny dowód na to jak wy, dziennikarze, przekręcacie nasze słowa – bez cienia pretensji w głosie, za to niezwykle spokojnym i skorym do dyskusji tonem odrzekł Paul. -Nie zaprzeczam temu, co wtedy mówiłem, ale nie chodziło mi o to, że zostanę wiecznym kawalerem, po prostu, no wiesz, nie próbowałem na siłę szukać prawdziwej miłości – wyjaśnił. - Śmieszy mnie postawa ludzi, którzy w pewnym wieku mówią sobie: ,,O, mam tyle a tyle lat, czas się ustatkować, mieć rodzinę.”, a potem żenią się z pierwszą lepszą kobietą, nie będąc nawet pewnymi własnych uczuć i do końca życia żałują, że nie poczekali nieco dłużej ze związaniem się z odpowiednią osobą, mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi – zakończył swoją wypowiedź.
-Powiedział facet, który ożenił się po sześciu miesiącach znajomości i za moment będzie miał dziecko – dogryzł mu Ringo. Nie było to jednak powiedziane w złośliwości, raczej zaliczało się do kategorii ironii z czystej sympatii.
-Właśnie, jak w ogóle się poznaliście? – spytała jasnowłosa kobieta z piórem i notatnikiem, w którym notowała nawet ułożenie pojedynczych włosów beatlesów, w dłoniach.
-Na koncercie – odpowiedział Paul.
-Tak, ja ją pierwszy wypatrzyłem – pochwalił się Starkey.
-Podszedł do mnie w przerwie między piosenkami i pokazał na nią palcem ze słowami: ,,O spójrz, tam jest jakaś normalna dziewczyna.” – po wypowiedzi McCartneya żurnaliści wybuchli śmiechem.
-Co macie na myśli? – otarłszy łzę, która pojawiła się zaraz po zabawnym dialogu, zapytał jakiś reporter.
-Cała reszta dziewcząt, jak to zwykle na naszym koncercie wrzeszczała niemiłosiernie, płakała i rwała sobie włosy z głowy – odparł Harrison. -co nie znaczy, że tego nie lubimy, oczywiście – dodał natychmiast– no a ona wyglądała na zupełnie spokojną, po prostu przyszła na koncert… posłuchać naprawdę dobrej muzyki. – ostatnie słowa podyktował dwa razy upewniając się, że właśnie w takiej formie jego wypowiedź pojawi się w prasie.
-Więc po koncercie zapytałem jak ma na imię i gdzie pracuje –dodał Paul.
-A potem przez tydzień szukał biurowca, w którym pracowała u ojca – tu John pogładził McCartneya po głowie z pobłażliwym uśmiechem – jeździliśmy od budynku do budynku szukając jej na oślep, bo nasz kochany idiota nie wziął od swojej damy serca numeru telefonu.
Wypowiedź Lennona dziennikarska brać skwitowała jednym wielkim rozczulającym ,,AWWWWWW”.
-Nie chciała mi go podać – odparł Paul. – Mieszkała z rodzicami i nie chciała, żeby jej ojciec dowiedział się, że spotyka się z gwiazdą – wyjaśnił ich początkowe problemy.
-Ach, kochany pan Smith – rozmarzył się Lennon. – Bił go tak długo, dopóki Paulie nie stracił przytomności .
Wszyscy znów pokładali się ze śmiechu.
-Widzisz jak ci współczują Paulie? – spytał John pokazując głową dziennikarzy.
-To oczywiście nie prawda, chociaż rzeczywiście nie był zadowolony – przyznał McCartney.
-Czyli Elisabeth rzeczywiście jest córką tego Artura Smitha, współwłaściciela największej firmy produkującej sprzęty użytku domowego? – spytał dociekliwie jeden ze starszych pismaków.
-Tak, zgadnijcie co dostaliśmy na prezent zaręczynowy? –ze słodkim uśmieszkiem na twarzy zadał pytanie Paul. Ameryka znów sikała po nogach.
-I na prezent ślubny. – dodał Lennon.
-A jeszcze tyle okazji przed wami… - uświadomił im Harrison.
-Paul McCartney, dziś muzyk, jutro sprzedawca sprzętów RTV i AGD. – zażartował jeden z reporterów.
-Będziesz miał u mnie stałą zniżkę. – zapewnił McCartney.
-Ale Lizzie, mogę mówić Lizzie?- zapytał w ten prędki, dziennikarski sposób, nie czekający na odpowiedź mężczyzna o czarnych włosach i grubych okularach, które nadawały mu wręcz karykaturalny wygląd. - Lizzie mieszkała w Stanach, tak? – spytał, zastanawiając się nad ich dalszymi losami.
-Tak, nasze gołąbki gruchały do siebie na odległość przez całe dwa miesiące, potem Liz przyjechała na wakacje do Anglii – wytłumaczył John.
-I już tam została – zakończył Paul.
-Dlaczego tak szybko się pobraliście? – kontynuował wywiad reporter. - Sześć miesięcy. – przypomniał.
-Tak naprawdę to dziewięć – skorygował jego wypowiedź Paul. – Przez pewien czas udało nam się ukrywać przed światem.
-Mimo wszystko, to i tak niedługi okres – przyznał mężczyzna. - George, na przykład…
-Ej, co masz do mnie? – obruszył się beatles.
-Nic, ale mówię, że ty na przykład nie ożeniłeś się ze swoją wieloletnią dziewczyną, Pattie. Ale Paul, ty tak samo, byłeś przecież z Jane…
-Jeśli chodzi o Jane, to całą sprawę wyjaśniliśmy sobie po przyjacielsku – zapewnił McCartney - tym bardziej, że nigdy nie zdradziłem jej z Liz – dodał. - Jane zawsze potrafiła zachować klasę, nie robiła mi scen.
-Ale czemu tak szybko ten ślub? – drążył pismak.
-Bardzo chcieliśmy mieć z Liz dziecko, ale ze względu na zdanie jakie w sprawie dzieci przed ślubem mieli nie tylko jej rodzice, ale i mój ojciec… no w ogóle i opinia publiczna… - tu Paul zawahał się jak ubrać w słowa to, co miał na myśli. – Cóż, wszyscy wiedzieli, że się spotykamy, nie chciałem, by ludzie myśleli, że żenię się z nią, bo zrobiłem jej dziecko – wyjaśnił. - I nie mam nic do George’a i Pattie – mówił, gdyż zwykle w wywiadach gadał do momentu, aż nie wyczerpał wszystkich poruszonych zagadnień. - To, że oni nie wzięli ślubu nie znaczy, że są gorsi. Ja i Liz chcemy podjąć taki krok, oni jeszcze nie, ale to wcale nie znaczy, że kochają się mniej czy są mniej dojrzalsi od nas – George spojrzał na niego i uśmiechnął się z wdzięcznością słysząc te miłe słowa.
-A gdzie teraz jest Elisabeth? – wkrótce mający zostać ojcem beatles usłyszał kolejne pytanie.
-W Waszyngtonie, zatrzymała się u rodziców – odparł z uśmiechem Paul. Gdyby nie występ, sam by do niej dołączył, martwił się o nią w każdej chwili, kiedy jej przy nim nie było, cieszył się, że obydwoje zawsze mogli liczyć na pomoc jej rodziców. Stojący za sceną w towarzystwie kilku pomocników reżysera Brian chodził w kółko nie będąc pewnym jaką decyzję powinien podjąć. Przerwa na reklamy po której miał nastąpić ostatni występ zespołu zbliżała się nieuchronnie i Epsteinowi żołądek podchodził już z nerwów do gardła. Z jednej strony rozsławienie być może jednego z najlepszych singli w historii, z drugiej nie cierpiący zwłoki wypadek.
-Nie możemy mu tego powiedzieć teraz, nie w środku nagrania – przekonywał go czarnowłosy mężczyzna z planem występu w ręku.
-Mamy to przemilczeć? – powiedział ktoś inny. - Wiadomość poszła po studiu, i tak ktoś mu powie – zapewnił. Logicznie rzecz ujmując, stwierdzenie to było najbliższe prawdy. Brian westchnął. Trudno, nie będzie wielkiego solowego popisu McCartneya. Nie mógł mu tego zrobić, zbyt dobrze wiedział jak bardzo zależało mu na żonie. Był przy nim przez cały ten czas, widział jaką szczerą i prawdziwą miłością się darzą. Skinieniem ręki przywołał piegowatego bruneta, który odpowiadał za końcowy efekt występu.
-Powiedzcie im, że mają zagrać You Like Me Too Much zamiast Yesterday i przyprowadźcie Paula za kulisy.

***

Tu wspomnienia McCartneya z miesiąca na miesiąc stawały się później coraz bardziej rozmyte. Czy wziął samochód Briana, czy kogoś z ekipy? Czy przekroczył dozwoloną na drodze prędkość? Czy włączył światła, czy jechał po ciemku? Nie miał pojęcia, jedyne co wiedział, to, że jakimś cudem w jego ręce znalazły się kluczyki do samochodu i pognał jak szalony do szpitala, w którym, zgodnie z informacją, miała znajdować się jego żona. Co się dokładnie stało, tego pewien nie był. ,,Był wypadek, Liz jest w szpitalu” – wszystko co usłyszał. Z błyskiem w oku pytał Briana, czy na pewno nie będzie potrzebny na końcu programu, chociaż wiedział, że i tak nie byłby w stanie wykrztusić z siebie słowa ani nawet chwycić gitarę w odpowiedni sposób. Wpadł do szpitala, nie było dobrze. Dziesiątki rodzin, dzieci, mężów i żon czekało na informacje o swoich najbliższych, niektórzy płakali, dowiedziawszy się najgorszej z możliwych informacji, inni pocieszali się w nadziei, że może ich ukochanych los potraktuje łaskawie. Jemu było o tyle łatwiej, że natychmiast został rozpoznany, młoda pielęgniarka podeszła do niego pytając się czy ma już jakiekolwiek informacje o żonie.
-Co z Lizzie? Z dzieckiem? Wszystko w porządku? – mówił chaotycznie, nie bardzo wiedząc od czego powinno się zacząć w takiej sytuacji. Kobieta pogładziła go po ramieniu.
-Proszę się uspokoić – powiedziała łagodnym tonem, próbując chociaż w ten sposób pomóc przerażonemu mężczyźnie.
-Co z Lizzie? – spytał ponownie.
-Pańska żona została tu przywieziona z wypadku, w tym momencie jest operowana… - pielęgniarka mówiła szybko, jak gdyby miało to cokolwiek zmienić, zmniejszyć ból tych słów.
-Jezu Chryste – McCartney poczuł, że nogi zaczynają się pod nim uginać. - Jak bardzo z nią źle? – zadał pytanie bojąc się usłyszeć odpowiedź.
-Wszyscy uczestnicy wypadku są w ciężkim stanie, lekarze robią co w ich mocy. – zapewniła kobieta.
-Ale będzie dobrze, tak? – Paul chwycił ją za rękę. – Niech mi pani powie, że będzie dobrze – błagał.
-Proszę czekać, lekarz może się zjawić lada moment – poleciła mu.
-A może mi pani powiedzieć… - zaczął niepewnie. - Moja żona była w 5 miesiącu ciąży, czy dziecko…
-Niestety nie mam na ten temat informacji, niech pan czeka – prosiła go. Nie potrafił się uspokoić, każda minuta trwała godzinę. Na zmianę chodził w tę i z powrotem, siadał, ukrywał twarz w dłoniach całą energię wkładając w to, by się nie rozkleić. Jeszcze nic nie było wiadomo, nic nie było pewne, łzy mogły się okazać zupełnie bezzasadne. Po pół godziny katorżniczego czekania, które wydawały mu się wiecznością zobaczył w oddali korytarza znajomą postać.
-John – objął przyjaciela podbiegając do niego. Tak bardzo potrzebował w tej chwili wsparcia.
-Co się stało? – Lennon wyglądał na przejmującego się wszystkim w równym stopniu co on. McCartney szczerze był mu za to wdzięczny, on zawsze rozumiał w pełni jego uczucia. Widział, jak Paul męczy się z własną bezsilnością, z bezkresną niemocą, która go po prostu dobijała. Chciał zrobić dla niej wszystko, nie mógł zrobić nic.
-Nie wiem, był jakiś wypadek, operują ją. –bełkotał zdruzgotany tak niewielką wiedzą o stanie żony.
-Co ona tu w ogóle robiła? – zadał kolejne pytanie John.
-Nie wiem, pewnie chciała przyjechać do mnie – domyślił się Paul. – Cholera, to jest takie zagmatwane.
-Na pewno będzie dobrze – pocieszał go przyjaciel.
-A jeśli coś się stanie dziecku? Nie przeżyję tego, John, nie przeżyję – biadolił mężczyzna w dalszym ciągu.
-Paul, Paul! – Lennon chwycił go za poły marynarki i porządnie potrząsnął ciałem przyjaciela. - Weź się w garść, Lizzie by się śmiała gdybyś się przy niej popłakał – uśmiechnął się do McCartneya, który odwzajemnił to natychmiast. Przez chwilę nie martwił się już tak bardzo. W takich chwilach człowiek potrzebuje kogoś, na kogo zawsze może liczyć.
-A gdzie George, Ringo? – spytał Paul, chociaż nie czuł się przez ich nieobecność gorzej, miał przy sobie drugą najbliższą mu osobę i tyle zdecydowanie mu wystarczało. Przyjacielska intymność Lennona była zdecydowanie lepsza niż chaotyczna rozmowa z trójką kolegów z zespołu naraz.
-Jak wszyscy się dowiedzieli to zrobiło się straszne zamieszanie. Mnie Brian wypuścił, ale oni zostali, żeby nie przylecieli tu wszyscy dziennikarze – wytłumaczył John. Następne dwie czy trzy godziny zdawały się nie mieć końca, nie mniej jednak Paul delektował się rozmową z przyjacielem, przynajmniej przez kilka pojedynczych minut nie zaprzątał sobie głowy czarnymi scenariuszami. Co chwilę rzucał się na kolejnych lekarzy, którzy, ku jego rozczarowaniu, zajmowali się przypadkami rodzin innych oczekujących. W końcu jednak podszedł do niego lekko już posiwiały, na oko czterdziestopięcioletni lekarz.
-Panie McCartney… - zaczął powoli, niepewnie. Pracował w swoim zawodzie kilkanaście lat, a takie wyznania nigdy nie przychodziły mu z łatwością, choć reakcje bywały różne.
-Doktorze, co z moją żoną, z moim dzieckiem? – z szaleństwem w oczach spytał Paul. Lennon stał za nim nieruchomo, rozpoznał ton lekarza, McCartney najwyraźniej go nie rozpoznał, albo przynajmniej starał się nie usłyszeć.
-U pańskiej żony doszło do rozległego wewnętrznego krwotoku... – tłumaczył.
-Nie. – Paul pokręcił przecząco głową. To nie mogło być kierowane do niego. To nie mogło się przytrafić właśnie jemu.
-Staraliśmy się zatamować krwotok, ale rany powypadkowe były zbyt obszerne… - usiłował wyjaśnić lekarz.
-Nie, to niemożliwe… - Paul usiadł na ławce i ukrył twarz w dłoniach.
-A co z dzieckiem? – spytał Lennon. McCartney z ostatkiem nadziei spojrzał na lekarza, którego mina stała się jeszcze bardziej posępna.
-Było martwe już kiedy pańska żona została tu przywieziona… - opuścił głowę, jednak mimo tego jego słowa nadal były jasne i wyraźne. Wyraz twarzy Paula zmienił się natychmiast. Smutek przerodził się w coś innego, coś, co tłumaczyło jego niespójne emocje, w gniew.
-Nie… - zaprzeczył, jakby tłumacząc sobie wszystko, co oznaczały słowa lekarza. - Nie! – krzyknął, a z każdym kolejnym słowem jego głos stawał się coraz donośniejszy, coraz bardziej przesiąknięty nienawiścią i chęcią zemsty. - Kłamiecie! – ryknął tak, że siedzący na końcu korytarza chłopiec wtulił się w ramiona matki. - Zabiliście je!
-Robiliśmy co w naszej mocy… - tłumaczył lekarz. Nie pierwszy raz widział tak przejmujący obraz rozpadającego się człowieka.
-Nie robiliście! – zaprzeczał Paul. - Gdybyście się starali, obie by żyły!
-Jest mi bardzo przykro… - mówił przygnębiony lekarz.
-Nie myślcie sobie, że ujcie wam to na sucho! – McCartney nie miał ochoty słuchać jego wyjaśnień. Jego nie było na sali operacyjnej, ale ten lekarz był. Czemu nie robił co do niego należało? Czemu nie starał się ze wszystkich sił, żeby ratować wszystko, co dawało Paulowi chęć do życia?
-Banda nieudaczników w białych fartuchach! – darł się, jak gdyby miało to przywrócić życie najważniejszych dla niego kobiet.
-Nie mieliśmy żadnych szans… - z bólem wyznał doktor.
-Zaskarżę cały ten szpital! – odgrażał się w dalszym ciągu McCartney. -Wszystkich! Pójdziecie siedzieć!
John starał się go objąć, ale przyjaciel nie dawał się okiełznać. Chciał wrzeszczeć aż zabraknie mu sił, aż wykrzyczy cały ból i nieszczęście. Ale sekundy mijały, a on nie czuł się wcale lepiej.
-Niech pan już idzie doktorze… - polecił Lennon, chwytając Paula w strachu, że ten mógłby jeszcze chcieć się na nim odegrać za stratę żony i dziecka.
-Jak mogliście ją zabić? –krzyczał za nim. - Jesteście mordercami!
-Paul, to nic nie da… - przekonywał go John.
-Zostaw mnie! – mężczyzna wyrwał mu się po raz kolejny. - To jest rzeźnia, a nie szpital! – powiedział jeszcze w stronę znikającej w holu sylwetki lekarza, po czym odwrócił się w stronę przyjaciela. - Słyszałeś co im zrobili?! – spytał z wściekłością w oczach wciąż nie dowierzając temu, co przed chwilą się wydarzyło.
-Nie pomożesz im już… - próbował wytłumaczyć mu Lennon.
-Jak mogli to zrobić?! Zabili je! – wył Paul osuwając się na kolana. Wściekłość powoli ustępowała, z oczu popłynęły pierwsze łzy. -Zabili je! - powtórzył zdławionym głosem nie potrafiąc podnieść się z podłogi. -John, zabili moje dziewczynki! – objął nogi stojącego przed nim przyjaciela. -Jak oni mogli?
-Nie wiem, Paul, nie wiem… - odparł nie umiejąc wykrztusić z siebie nic, co wydawałoby się w tej chwili odpowiednie John. Wszystko się zmieniło. Ten trzymający nerwy na wodzy młody człowiek pokazał twarz, jakiej Lennon nie znał do tej pory. Zrozumiał, że teraz nic już nie będzie takie jak dawniej.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez LittleKoala dnia Sob 22:56, 11 Lut 2012, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
DollyRocker
Highway!


Dołączył: 05 Sie 2011
Posty: 247
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 21:25, 10 Lut 2012    Temat postu:

Cytat:
Tym razem bardziej opisowo, za co bardzo przepraszam, bo sama nie przepadam za zawiłymi wypocinami godnymi Elizy Orzeszkowej, ale po prostu trudno jest za pomocą dialogów opisać dzień z życia jednej samotnej osoby.

Nie ma za co przepraszać, bo:
po pierwsze, opisy godne Elizy Orzeszkowej byłyby wtedy, gdybyś opisywała jedno drzewo bądź wygląd postaci na pięć stron, a ufam, że tak nie jest. W dzisiejszych czasach chyba nikt w ten sposób nie opisuje rzeczy.
po drugie, na dialogu opiera się dramat, nie proza, więc teoretycznie opowiadanie mogłoby się składać z samego opisu (jeżeli jest to napisane umiejętnie - czemu nie?). Dobrze, dość tego pseudomędrkowania, biorę się za czytanie.
Cytat:
-Nie pamiętam… - zrezygnowanym tonem odpowiedział Paul. - Już nie pamiętam.
Lennon prychnął w pogardzie dla jego hipokryzji. Pokręcił głową niedowierzając własnym uszom.
-Wiesz co, może rzeczywiście tracę czas – oświadczył w końcu. Podniósł się z kanapy i spojrzał na McCartneya. - Szkoda, wielka szkoda – dodał. Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi,

No wiesz, John - reagować aż tak? Trochę przesadził w moim odczuciu. ;c

Podobało mi się, historia Paula jest poruszająca, jednak fragment z pójściem na cmentarz przeniosłabym dalej - po wspomnieniach Paula. Chyba bardziej bym się zszokowała, gdybym nie wiedziała o jej śmierci i czytała ten wywiad, mówienie o niej, a potem całą sytuację w szpitalu.
Ogólnie: ciekawe i czekam na dalszą część.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
LittleKoala
The Night Before


Dołączył: 19 Sie 2010
Posty: 2293
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 21:29, 10 Lut 2012    Temat postu:

Ja wiem, ale chciałam ten cmentarz władować dopóki Paul by się nie schlał.
A Johna sie nie czepiaj, w końcu tyle razy próbował mu pomóc wcześniej. Nawet jemu brakuje argumentów.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
DollyRocker
Highway!


Dołączył: 05 Sie 2011
Posty: 247
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 21:35, 10 Lut 2012    Temat postu:

Ale dla człowieka z sytuacją Paula trzeba więcej zrozumienia, no. :C

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
LittleKoala
The Night Before


Dołączył: 19 Sie 2010
Posty: 2293
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 21:40, 10 Lut 2012    Temat postu:

Poczekamy, zobaczymy. ;)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
poltonuciszej
Highway!


Dołączył: 16 Sie 2011
Posty: 342
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Liverpool
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 21:56, 10 Lut 2012    Temat postu:

O jaaaa. Nie wiem co powiedzieć. Świetne, świetne. Również czekam na kolejna część. Ciekawa jestem, co zrobi Paul.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
LittleKoala
The Night Before


Dołączył: 19 Sie 2010
Posty: 2293
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 0:23, 11 Lut 2012    Temat postu:

Szczerze mówiąc też jestem ciekawa

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
HoneyM
Good Day Sunshine


Dołączył: 14 Kwi 2011
Posty: 626
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 18:35, 11 Lut 2012    Temat postu:

To nieznośne uczucie, gdy czytasz ostatnie zdanie i czujesz wszechogarniający niedosyt. Myślę, że żadne słowa nie są w stanie opisać tego, jak strasznie mi się podoba. Cóż, tak więc pozostaje mi tylko prosić Cię, abyś szybko napisała CHAPTER IV.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
LittleKoala
The Night Before


Dołączył: 19 Sie 2010
Posty: 2293
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 23:44, 11 Lut 2012    Temat postu:

CHAPTER IV
Jak okiem sięgnąć w ogrodzie letniej willi Smithów wszyscy bawili się znakomicie. Zgodnie z prośbą nowożeńców ślub zaplanowano jako skromną, niemalże kameralną uroczystość – zaledwie czterystu gości, przejażdżka biało-złotą karocą od bram zabytkowego kościoła aż do trzypiętrowego domku z basenem, który, łącznie z ogrodem, nie zajmował więcej niż dwanaście hektarów. No i kilka nieistotnych szczegółów jak kelnerzy, barman, profesjonalny fotograf, kamerzysta, Roy Orbison jako tło muzyczne uroczystości, sztućce ze szczerego złota, pięciopiętrowy tort z robionymi na zamówienie figurkami młodej pary. Takie tam, drobnostki. Nie znaczyło to oczywiście, że państwo Smith nie znali wartości pieniądza, wprost przeciwnie, jednak żadne z nich nie uważało, że istnieje jakakolwiek granica w dogadzaniu swej jedynej córce w ten szczególny dzień. Oczywiście samej zainteresowanej też niczego nie brakowało. Jej planowany wygląd nawet dla narzeczonego był pilnie strzeżoną tajemnicą aż do momentu kiedy nie przekroczyła progu kaplicy prowadzona do ślubnego kobierca przez ojca. Wzrok, jakim obdarzył ją w tamtej chwili jej przyszły mąż był wprost nie do opisania, wzrok jakim obdarzyli ją jego najlepsi przyjaciele niestety też, co dla nich poskutkowało jedynie groźbą wydłubania oczu ze strony oburzonych żon, a w przypadku George’a oburzonej narzeczonej. Gęste blond włosy sięgające do połowy pleców Elisabeth zostały natapirowane i potraktowane taką ilością lakieru, która wystarczyłaby chyba dla tuzina kobiet, wszystko dla nadania im naturalnego wyglądu, którego jednocześnie nie byłby w stanie zniszczyć wiatr, deszcz, ani, przypuszczalnie, bomba atomowa. Czoło przysłaniała jej świeżo podcięta grzywka, która dopełniała efektu idealnego uczesania – dokładnie takiego, jaki Liz wypatrzyła u Bridgitte Bardot, dokładnie takiego, jaki preferował jej narzeczony. Oczywiście, choć pewnie i taka ewentualność zbytnio nie przeszkadzałaby McCartneyowi, nie tylko dzięki oszałamiająco ułożonych włosach panna Smith wyglądała tak wspaniale. Krótka koronkowa sukienka z długimi rękawami, o kroju popularnym w latach pięćdziesiątych –z lekko rozkloszowanym dołem - doskonale podkreślała perfekcyjną figurę kobiety, a białe pantofle na wysokiej szpilce sprawiały wrażenie jak gdyby jej i tak już niekończące się nogi były jeszcze dłuższe. Efektu dopełniał pojawiający się bóg-jeden-wie skąd w gęstwinie włosów welon z niezbyt sztywnego materiału. Można było oczywiście uznać to za jawną hipokryzję, podobnie zresztą jak biały kolor sukni, ale Lizzie zgadzała się z Paulem w tej kwestii, że w zasadzie nikogo nie oszukiwali. On był jej jedynym partnerem i, praktycznie rzecz ujmując, nie było większej różnicy czy pierwszy raz kochali się przed czy po ślubie. A wszystkie te elementy ślubnego stroju niezwykle sprzyjały urodzie narzeczonej McCartneya. Zaraz po wyjściu z kościoła zostali obsypani chyba z toną białych i różowych płatków róż. Kolejny ,,skromny” wydatek pana Smitha. Przez całą długość trwania wesela nie mówiono o niczym innym jak tylko o wspaniale wyglądającej młodej parze, choć czarny garnitur Paula nie prezentował się nawet w połowie tak dobrze jak sukienka Liz. Dookoła bawiły się roześmiane dzieci targające za uszy z miłością prezent dla młodych od niezbyt zamożnej przyjaciółki Lizzie – szczeniaka rasy owczarek staroangielski imieniem Martha, Ruth, matka Elisabeth do znudzenia opowiadała wszystkim piękną historię jej zaręczyn. McCartney stojący za swoją świeżo poślubioną żoną objął ją w talii i mocno przyciągnął do siebie zbliżając usta do jej ucha. Fotograf pstryknął kilka zdjęć z rozczuleniem rzucając ciągle komentarze w stylu: ,,Ach, no spójrzcie jak oni są w sobie zakochani!”. Gdyby podszedł choć trochę bliżej nowożeńców usłyszałby prawdziwe słowa Paula, który po pół godziny uśmiechania się do wszystkich naokoło i wlewania w siebie hektolitrów szampana postanowił się skoncentrować na myśli, która tkwiła mu w głowie już od chwili, kiedy zobaczył swoją ukochaną po raz pierwszy tego dnia.
-Mam ochotę Cię przelecieć – zamruczał gryząc Elisabeth delikatnie w ucho.
-Paulie – odparła roześmiana kobieta – nie możemy, wszyscy na nas patrzą.
-To niech patrzą –odparł bez ogródek McCartney. - Mam ochotę kochać się z tobą tu i teraz.
Poruszał delikatnie biodrami, choć i bez tego obejmowana przez niego Lizzy czuła jak wielkie wrażenie wywarł na nim jej wygląd. Poza całą swoją dojrzałością i odpowiedzialnością Paul był mężczyzną… nie umiejącym używać mózgu, kiedy w grę wchodziło myślenie inną częścią ciała.
-Kochanie… - zaczęła znów, ale mąż szybko zakrył jej usta dłonią.
-Rzuciłem dla Ciebie palenie, bo nie znosiłaś tego zapachu i jestem z tego powodu bardzo zestresowany... I muszę się zrelaksować… - tłumaczył się całując ją po szyi, próbując na wszelkie możliwe sposoby przebłagać ukochaną. Nie można było powiedzieć, żeby Elisabeth nie podzielała jego chcicy, wprost przeciwnie, odliczała godziny do końca przyjęcia, ale strach przed przyłapaniem ich przez obcych ludzi… przez własnych rodziców… przez ojca Paula odwodził ją od dopuszczenia do głosu pierwotnych instynktów. W końcu jednak dała za wygraną.
-Tylko jeśli ci się uda… - zaczęła, ale McCartneya już przy niej nie było. Na złamanie karku gnał przez ogród aż do obszernego salonu, w którym bawiła się reszta gości. Szukał kogoś godnego zaufania, a jednocześnie wyrozumiałego i w pełni popierającego ideę przyspieszenia dopełnienia małżeńskiego obowiązku.
-John! – podbiegł do przyjaciela i spojrzał mu głęboko w oczy. -John, kochasz mnie?
-Oczywiście – odparł Lennon który, o dziwo, był tego dnia od McCartneya znacznie bardziej trzeźwy. - I wybaczam Ci ten ślub całkowicie – zapewnił.
-Ale zrobisz coś dla mnie? – mówiąc to Paul położył swoje ręce na ramionach przyjaciela. Johnny skierował wzrok na sporej wielkości nierówność w jego prawej nogawce.
-No teraz to się zaczynam bać – przyznał strącając z siebie łapska napalonego mężczyzny.
-Mógłbyś popilnować drzwi do łazienki na jakieś piętnaście minut? – poprosił.
-Piętnaście? – Lennon spojrzał na stojącą pod ścianą Liz składającą ręce w modlitewnym geście celem przekonania przyjaciela zarówno jej narzeczonego, jak i jej samej, do współpracy. - Wystarczy Ci tylko tyle? – spytał z drwiną w głosie.
-Wystarczyłyby mi 3 minuty, ale nie chcę jej dzisiaj zawieść. – odparł McCartney, pewny, że jeśli John odmówi, to siłą przywiąże go do klamki i postawi na czatach.
-No tak, przyda jej się odmiana, w końcu zawodzisz ją codziennie… - zaczął droczyć się z nim Lennon.
-To jak? – Paul nawet nie był w stanie zidentyfikować tonu jakim mówił do niego przyjaciel, nie o tym teraz myślał. Po chwili zobaczył jak John kiwa głową potakująco.– Świetnie - chwycił swoją żonę za rękę i drzwi się za nimi zamknęły. Kiedy tylko wpadli do łazienki od razu zrozumieli, że o kosztach tego wesela będą powstawać legendy. Dwa gigantyczne wazony z wiązankami kwiatów wielkości małych słoniątek były tylko dopełnieniem efektu podziwu, jaki w pierwszej chwili wywoływały różowe serpentyny, białe baloniki i mnóstwo delikatnych koronkowych serwetek, które pokrywały dosłownie każdą wolną powierzchnię w domu. W całym mieszkaniu Paula nie było nigdy tyle dekoracji, co w tej chwili w niewielkiej łazience.
-Wyglądasz tak… - powiedział, kiedy tylko odwrócił się od drzwi.
-Daj spokój – Liz bezceremonialnie zaczęła rozpinać jego rozporek.
-I za to Cię kocham… - w podziwie nad jej temperamentem odparł Paul. Nie było czasu na słowne gierki, nie było czasu na dokładne zdjęcie garderoby. Podeszli do ściany i McCartney w duchu podziękował niebiosom, że sukienka Liz jest tak krótka i szeroka. Ledwie zsunął jej majtki już znalazł się w niej bez żadnego zahamowania pchając swoje nabrzmiałe przyrodzenie coraz głębiej i mocniej.
-Przepraszam, że tak… tutaj… -wydyszał - że teraz… ale naprawdę… jesteś najseksowniejszą kobietą jaką widziałem… - pocałował ją delikatnie w usta. To zaledwie muśnięcie wargami jej ust tak zupełnie nie pasowało do szybkiego numerka, a jednak wydawało mu się, że nie ma niczego, co pasowało by w tym momencie bardziej.
-Dziękuję… - Liz wbijała swoje paznokcie tak mocno w ramiona Paula, że czuł to nawet przez materiał niezbyt cienkiej marynarki. - Och… tak… - zamknęła oczy, by w pełni móc oddać się tej nieziemskiej rozkoszy.
-Zły dobór sukni… - zganił ją małżonek. - Ona powinna to wszystko zakrywać, twoje… - zaczął szarpać delikatny materiał próbując dobrać się do jej obfitego biustu. - Cholera jak to ściągnąć… - zaklął nie potrafiąc znaleźć żadnego suwaka ani niczego podobnego.
-Z tyłu skarbie, z tyłu… - Liz pomogła mu odpiąć wszystkie guziki. Teraz to dopiero oszalał. Ssał jej sutki, lizał każdy, najdrobniejszy nawet fragment skóry. I cały czas przyspieszał, był już tak blisko… Zdał sobie sprawę, że właśnie uprawia najlepszy seks swojego życia. Tak samo ostry i przepełniony pikanterią jak i bezkresem szczerych uczuć. Rżnął swoją kobietę, rżnął ją bardziej niż wszystkie dziwki w Hamburgu, gryzł ją, szarpał jej ubranie, a jednak nie potrafił się opanować i w usta całował ją już delikatnie, prawie szczeniacko, ledwie muskając wargami jej wargi, momentami nawet nie szukając języka. Lizzie widocznie musiała rozumieć o czym myśli, bo spojrzała na niego najbardziej uszczęśliwionym wzrokiem jaki tylko można sobie wyobrazić i uśmiechnęła się całując go w sam czubek nosa. Byli ponad wszystkim i ponad wszystkimi, byli całym światem, byli wszystkim co się liczyło, byli tam ze sobą, dla siebie i tylko to ich obchodziło. Ciałem Liz zawładnął silny dreszcz.
-Tak dobrze? – spytał McCartney widząc jej reakcję. Po chwili sam poczuł coś podobnego.
-O Boże, Paul, o Boże! – zacisnęła powieki, z jej ust wyrwał się okrzyk przepełniony rozkoszą.
-Och… Liz… - Paul przycisnął ją do ściany tak mocno, że omal nie straciła oddechu.
-Ej! Ciszej tam! Słychać was aż tutaj! – usłyszeli krzyk i walenie do drzwi Lennona.
-Och, och, tak, och tak. – po raz pierwszy w tej samej chwili wyjęczeli ostatnie słowa. To było jak porażenie wszystkich mięśni, wszystkich nerwów, ich ciała nie poddawały się już żadnej kontroli, przez tę krótką chwilę nie mieli pojęcia co się z nimi dzieje i mało ich to obchodziło. Ważne było tylko co czuli, błogi spokój, niemalże odurzenie siłą bezgranicznej miłości, którą darzyli się wzajemnie.
-Kocham Cię – wyszeptała Liz.
-Ja Ciebie bardziej – zapewnił ją Paul.

***

McCartney obudził się na podłodze z potwornym bólem pleców i poniżająco przemoczoną bielizną.
-Świetnie – stwierdził leżąc nieruchomo i patrząc w sufit. – Mokry sen. Ile mam lat? Szesnaście?
Wstał z twardej drewnianej podłogi i udał się prosto pod prysznic. Poczuł na sobie strugi letniej wody, natychmiast podkręcił kurek z czerwoną kropką. Gorąca woda zaczęła spływać po jego nagim ciele, na ramionach i plecach dość szybko pojawiły się liczne zaczerwienienia, spojrzał na wierzch swoich lekko poparzonych dłoni. Odczuwał niewytłumaczalną przyjemność z poddawania się takim torturom. Jego ciało obrzydzało go, budziło jego wstręt. Gdyby mógł najchętniej pozwoliłby wodzie zmyć je z niego całe, zupełnie przestał akceptować samego siebie. Po kilku minutach zakręcił kran. Wychodząc z łazienki ubrany jedynie w wysłużony szlafrok zauważył na podłodze błyszczące w świetle księżyca kawałki rozbitego szkła, powoli przypomniał sobie co zaszło poprzedniego dnia. Rozejrzał się dookoła szukając śladów krwi – dopiero zdał sobie sprawę na jakie niebezpieczeństwo naraził Marthę, zbiegł na dół po schodach i ujrzał psisko drzemiące spokojnie na kanapie. Mimo wyraźnych sprzeciwów McCartney zaczął przewracać ją na boki dokonując dokładnych oględzin psiego ciała, po czym, nie stwierdzając żadnych urazów przytulił do siebie suczkę, która z wdzięcznością odwzajemniła bliskość obślinieniem zmęczonej twarzy swojego właściciela. Jakby mogło jej się coś stać, jakby się nie nauczyła po kilku pierwszych razach, że w rozbite przez Paula butelki nie należy wchodzić. Prawdopodobnie jako jedyna była w stanie wyczuć jego emocje, przygnębienie, chęć odizolowania się od świata i jednocześnie przemożne pragnienie bliskości. Podrapał ją za uchem, dawno tego nie robił, po czym położył się tuż obok wielkiej kudłatej towarzyszki życia gładząc ją po grzbiecie. Martha nic sobie nie robiąc z tych czułości ziewnęła przeciągle i kontynuowała drzemkę. Poczuł jak oddycha, jak jej ciało unosi się i opada, było tak spokojnie, tak cicho, tak bezpiecznie…

***

-Czego tam? – warknął bez żadnych uprzejmości Lennon tuż po podniesieniu słuchawki. Po powrocie z domu Paula był naprawdę zdołowany. Julian wyrysował już tonę pocieszających obrazków, Cynthia próbowała podnosić go na duchu jak tylko mogła, niestety wszystko na nic. Nawet przespana wyjątkowo spokojnie noc nie sprawiła, żeby poczuł się choć trochę lepiej. –Tak… - powiedział opierając się o ścianę. -Nic. – mruknął po chwili wyjmując z ust tlącego się papierosa. - Nic kurwa nie powiedział. – wyjaśnił ponownie. - Do jebanej w dupę kurwy nędzy nic kurwa jego mać nie powiedział! – trzasnął ręką w ścianę. Sam już nie wiedział co ma zrobić, by pomóc przyjacielowi. -Jak to kurwa rozmawialiście? O czym? Beze mnie?! – jego ton podnosił się coraz bardziej. -Co?! – wrzasnął w końcu nie mogąc uwierzyć własnym uszom. -Kurwa… Co wy odpierdalacie? – zaciągnął się papierosem. Przez dłuższą chwilę milczał słuchając swojego rozmówcy. –Czyli kiedy dokładnie? – zapytał. Znów chwila przerwy. – Mam to w dupie! – ryknął kończąc rozmowę. – Możecie je sobie wsadzić, gwarantuję niezapomniane doznania – po tych słowach rzucił słuchawkę i osunął się pod ścianę. Co chwile rozdygotaną ręką wkładał i wyjmował papierosa z ust. Do pokoju weszła Cynthia, słyszała całą rozmowę, z braku lepszego pomysłu podeszła do męża i uklękła przy nim.
-Co się stało? – spytała z troską w głosie.
-Zostaw mnie. – odepchnąwszy ją, Lennon wstał i udał się do drzwi wyjściowych. –Wszyscy mnie w końcu zostawcie w spokoju!


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez LittleKoala dnia Sob 23:46, 11 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
HoneyM
Good Day Sunshine


Dołączył: 14 Kwi 2011
Posty: 626
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 11:46, 12 Lut 2012    Temat postu:

No faktycznie szybko, no ale to dobrze, dobrze Co mogę powiedzieć? Co za ślub!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
DollyRocker
Highway!


Dołączył: 05 Sie 2011
Posty: 247
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 13:22, 12 Lut 2012    Temat postu:

Cytat:
po czym, nie stwierdzając żadnych urazów przytulił do siebie suczkę, która z wdzięcznością odwzajemniła bliskość obślinieniem zmęczonej twarzy swojego właściciela. Jakby mogło jej się coś stać, jakby się nie nauczyła po kilku pierwszych razach, że w rozbite przez Paula butelki nie należy wchodzić. Prawdopodobnie jako jedyna była w stanie wyczuć jego emocje, przygnębienie, chęć odizolowania się od świata i jednocześnie przemożne pragnienie bliskości. Podrapał ją za uchem, dawno tego nie robił, po czym położył się tuż obok wielkiej kudłatej towarzyszki życia gładząc ją po grzbiecie.

<3

Mam nadzieję, że w przyszłości mi nie odwali i że nie będę miała takiego przepychu na weselu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
poltonuciszej
Highway!


Dołączył: 16 Sie 2011
Posty: 342
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/2
Skąd: Liverpool
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 16:08, 12 Lut 2012    Temat postu:

Z każdym kolejnym fragmentem to opowiadanie podoba mi się coraz bardziej.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
LittleKoala
The Night Before


Dołączył: 19 Sie 2010
Posty: 2293
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/2

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 17:46, 12 Lut 2012    Temat postu:

Miło mi to :)

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.slawnaczworka.fora.pl Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3
Strona 3 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Style edur created by spleen & Programy.
Regulamin